Po prawie dwutygodniowej przerwie spowodowanej zalegającym gilem dzisiaj wybrałem się na pedałkowanie. Choroba jeszcze do końca nie odpuściła, ale wyznając zasadę, że ogień trzeba zwalczać ogniem zaryzykowałem i było całkiem całkiem. Może dzięki temu, że nowa trenerka Ania nie jest orłem, a może dzięki temu że organizm podczas infekcji potrafi się lepiej zorganizować wysiłkowo... Nieważne. Miejmy nadzieję, że byłą to już ostatnia choroba podczas tej zimy.
Co by nie popadać w zbytni zachwyt standaryzacją i przewidywalnością każdego treningu dzisiaj musiało się przewrócić. :) Skoro ja nic nie skopałem (tz. nie zachorzałem czy też nie wpitoliłem obiadu przed samym kręceniem powodując wyplucie wątroby) musieli to zrobić za mnie. I zrobili zmieniając trenera. No trenera to może za dużo powiedziane, bo koleś chyba widział kiedyś takie zajęcia w telewizji, a może nawet tylko słuchał relacji radiowej. :P Nie miał pojęcia o numeracji pozycji, robił jakieś dziwne przerwy, zupełnie nie wiedział po co są interwały. Ale w sumie i tak mnie trochę zmęczył. Dobrze, że dzisiaj był tylko tymczasowo, bo gdyby miał się pojawić na stałe to trzeba by szukać nowego klubu...
Dzisiaj było już standardowo, ani za bardzo nie zszedłem, ani za bardzo się nie oszczędzałem. Słowem regularne spinningowanie wyrobiło w mnie pewną rutynę dzięki czemu w końcu czerpie z tego co najważniejsze, czyli radość pedałowania. Oby tak dalej.
Dzisiejszy spining upłynął pod znakiem "małego gila" :).
Od paru dni czułem, że coś mnie lekko łamie, ale jakoś próbowałem zaleczyć infekcję przy pomocy paru witaminek C i ibupromów. Prawie mi się udało, ale nie pozostało to jednak bez konsekwencji dla rowerowania. Maksymalnym tętnem które udało mi się dzisiaj wystukać było zaledwie 176, a zwykle dochodzę o 10 uderzeń wyżej. Najważniejsze jednak, że nie padłem. Jazda przy gilu mobilizuje zwykle organizm i łatwiej mi się wychodzi z infekcji. Mam nadzieję, że teraz też się to sprawdzi.