Bike Orient Prolog Wiączyń 2010
Sobota, 27 marca 2010
· Komentarze(7)
Kategoria 3.MTBO (rower kompas mapa)
Pomysł zmiany charakteru wspólnego rowerowania z klasycznych maratonów (gdzie i tak walczyliśmy głównie z własnymi słabościami, a nie innymi zawodnikami) pojawił się w zeszłym roku. Spróbowaliśmy jesiennego HARPAGANA, który zwłaszcza mnie mocno nakręcił na ten typ rowerowej zabawy. Jak na stronie CYKLOMANIAKA znalazłem tylko informację o prologu BIKE ORIENTU w ogóle się nie zastanawialiśmy i od razu wiedzieliśmy, że musimy jechać. W dodatku „jechać” wyjątkowo oznaczało tylko parę chwil od domu, a nie wyprawę na drugi koniec Polski jak to zwykle bywało. Było właściwie tylko jedno „ale” – pora zawodów czyli noc. Jak na nasze skromne doświadczenie w MTBO mogło to być dosyć ciężkie wyzwanie. Ale cóż, zawsze musi w końcu być ten pierwszy raz. :)
Próba najbardziej podstawowego przygotowania organizmu, czyli przyzwoite wyspanie przynajmniej mi (Bogdan się z tym nie zdradził :) ) niestety nie wyszła. Miałem zawalone dwie noce w tygodniu i w sobotę też nie udało się tego nadrobić. W dodatku nieciekawa aura (zwłaszcza dokuczliwa po pięknym piątkowym słoneczku) nie napawała optymizmem. Ale cóż jak się zaparliśmy to trzeba było walczyć! Ostatnie przygotowania sprzętu i okazuje się, że niestety gdzieś zapodziałem czołówkę (zaraz po kompasie niezbędnik MTBO). Na szczęście z opresji wyratował kumpel, któremu opatrznie sprezentowałem ten gadżet kilka miesięcy wcześniej. Uffff. Pogoda na szczęście klaruje się, mocno przejaśnia się i nawet słoneczko gdzieniegdzie przeziera. No ale cóż, błota niestety chyba nie osuszy… Szybka akcja pożyczania latarki i na miejscu lądujemy na godzinę przed startem.
Tutaj zaskoczka, spodziewaliśmy się bowiem bardzo kameralnej imprezy (marzyło nam się miejsce w pierwszej 10 - na 10 startujących :) ), a tu na liście startowej 30 luda. No, przynajmniej las będzie bardziej oświetlony to może się od razu nie zgubimy… :))) Przebieranie w obcisłe gatki, uzbrajanie sprzętu, małe kółko po lesie i grubo przed czasem jesteśmy w pełni gotowi. Przynajmniej fizycznie, bo umysłowo ten nadmiar czasu na myślenie chyba dobrze nie robi. :) Na 5 minut przed startem rozdanie map i krótka odprawa, która wykrywa że parę osób dostało karty startowe trasy pieszej (no bez roweru może i byłoby łatwiej w taką noc). :)
Teraz może parę słów o trasie i mapach, które usłyszeliśmy od Orga. Do przejechania w limicie czasu były dwie trasy. Pierwsza po punktach od numeru 6 do 16 zaznaczonych na mapie 1:50 000 , które można było zaliczać w dowolnej kolejności. Druga (mapkę do niej mieliśmy dostać w bazie po ukończeniu pierwszego zadania) to jazda po wytyczonej na mapie 1:15 000 trasie gdzie miały być punkty od 1-5 (nieoznaczone na mapie). Na całość był oznaczony limit 5 godzin (od 19 do 24). Optymalna trasa całości miała wynieść ok. 70 km.
Na początku oczywiście postanowiliśmy z Bogdanem przyjrzeć się otrzymanej mapie. Ze skromnego doświadczenia z HARPAGANA wiedziałem, że należy wstępnie opracować plan całej jazdy, aby jak najwięcej ugrać. Najlepiej sprawdzają się chyba w tym celu jazdy po kółku, albo zgodnym z kierunkiem zegara, albo przeciwnym. Instynktownie postanowiliśmy wybrać wariant z jazdą w prawą stronę i jako pierwszy postanowiliśmy zaatakować punkt 13. Krótka analiza wariantu drogi (krótszy przez las i pewnie giga błoto nie mówiąc o łatwym zmyleniu drogi) i wybór pada na asfalt.
Ruszamy z kopyta z kilkoma gośćmi, którzy podobnie jak my wybierają łatwiejszą opcję po twardym. Nie dajemy z siebie wszystkiego, ale i tak bez większego problemu odstawiamy większość. Czyżby tak dobrze zrobiło nam wcześniejsze klasyczne maratonowanie, czy też zwykły błąd nowicjuszy z rozłożeniem sił, który później się potężnie zemści??? :)
PUNKT 13 Ziemianka
Docieramy do niego bez żadnych problemów kilka minut po starcie. Dojeżdżamy asfaltami, tylko ostatni odcinek gruntówki kategorii jedenastej daje trochę popalić (głównie Bogdanowi, który przy hamowaniu ląduje bokiem w błocku – na fajny początek ;) ). Punkt jest położony dość daleko od drogi i tylko fakt, że przed nami znalazło go kilku zawodników i świeciło po lesie czołówkami daje możliwość szybkiego zaliczenia.
PUNKT 11 Stary cmentarz
Punkt położony blisko 11, ale z kilometr od asfaltu. Trafienie na odpowiedni skręt przy starym folwarku marnuje kilka minut cennego czasu. Potem trochę małego błota i mamy drugi punk.
PUNKT 14 Kępa drzew na polu
Mkniemy asfaltami przez Witkowice. Trochę z górki i prędkość dochodząca do 35 kilo, co przy skromnym oświetleniu może okazać się zgubne (zwłaszcza dla Bogdana i jego soczewek kontaktowych). Na szczęście bez przygód docieramy do skrętu na boczną gruntówkę i potem na polno-błotną dróżkę. Drobimy na małej tarczy przez mokradła przez kilka kilometrów i na chwilę się nawzajem gubimy (kręce za kimś, kto nie jest Bogdanem i dopiero wymiana słów wyprowadza mnie z błędu). Punkt zlokalizowany banalnie na środku bagnistej dróżki w kępie drzew.
PUNKT 16 Tory kolejowe
Znowu asfalty i chyba najłatwiejszy punkt zlokalizowany na drodze przy torach kolejowych. Ciamiemy po batonie i ruszamy dalej.
PUNKT 8 Skrzyżowanie leśnych dróg
Chyba (przynajmniej jak dla nas – nie ruszaliśmy bowiem 6 i 10) najtrudniej zlokalizowany punkt. Niby proste dwa skręty po przecinkach, ale przy sporej ilości leśnych dróżek koło Kaletnika mała pomyłka (o jakie 50 m) kosztowała nas z 15 minut cennego czasu. Przypadek odnalezienia trochę większego skrzyżowania, które nawet trafnie zlokalizowaliśmy na mapie pozwala na naprawę błędu. Błocko miejscami gigantyczne i małe jeziora kosztują mnie utratę suchości w jednym bucie (na razie jednym :) ). W lasku spotykamy gości, którzy odpuszczają kąpiele borowinowe i ostatnie 100 metrów ruszają z buta (w sumie nie wiedzieli jeszcze, że najgorsze i tak przejechali :) ).
PUNKT 12 Skrzyżowanie leśnych dróg
Wybieramy wariant oszczędności drogi i pchamy się lasami w stronę Starych Chrustów. Droga niby nienajgorsza, ale dla Bogdana szare błocko i koleiny okazują się zupełnie niewidoczne i brniemy mozolnie z prędkością żółwia. W końcu wypadamy na asfalt i szukamy zaznaczonego na mapie kościoła (który niestety okazuje się chyba innym znakiem topo niż nam się wydawało - hmmm trochę chyba trzeba poczytać legend do poduszki :P ) ). Zamiast kościoła znajdujemy kapliczkę, którą już trafnie odszukujemy na mapie. Marnuje to jednak trochę czasu i przejechanych kilometrów. Po skręceniu z asfaltu brniemy polnym duktem, znowu taplając się w błocku. Dojeżdżamy do linii lasu i zonk, bo punktu ani widu, ani słychu. Dopiero po paru minutach ktoś nadjeżdża z drugiej strony (w sumie jestem ciekawy kto to był i jak tam się znalazł, bo do mapy mi to mało pasuje) i natrafia na lampion. W sumie kolejny fart, bo chyba byśmy tam sami nie trafili. Ciamiemy po drugim batonie i z buta ruszamy dalej.
PUNKT 7 Skrzyżowanie ścieżek
Przebijając się na wschód w stronę 10 i 7 postanawiamy skrócić sobie trochę drogę „zaledwie” kilometrową gruntówką, która na mapie wygląda całkiem niewinnie. I tutaj nie po raz pierwszy (i niestety nie ostatni ;) ) wychodzi brak doświadczenia w MTBO. Nie zauważam bowiem „drobnostki’ w postaci niebieskiej kreseczki, która ciekawie wije się w okolicach naszej przebitki. Drobnostka po sobotnich deszczach i niedawnych roztopach okazuje się całkiem ciekawa, ale głównie dla żab i innych stworzeń bagiennych. Ostatni suchy but szybko staje się miłym wspomnieniem, a potem jest już tylko soczyste psioczenie, co by nie wyrazić się gorzej. :P Po raz wtóry tego dnia żałuje skąpstwa na wodoodporne skarpetki, a Bogdan swojej sklerozy (ma bowiem taki wynalazek, który „przypadkowo” zostawił w domu). Po półgodzinnym brodzeniu w końcu docieramy do asfaltu w okolicach Borowej. Szybkie spojrzenie na zegarek i ocena możliwości dotarcia do 10, która z naszej pozycji do łatwych raczej nie mogła należeć. Mimo wrodzonej ambicji, ale z mokrymi stopami, szybko daje się przekonać bardziej trzeźwo myślącemu Bogdanowi i odpuszczamy 10. Prujemy asfaltami na 7, która mimo teoretycznie prostego dostępu (dróżka biegnąca wzdłuż jakiejś rzeczki) zajmuje nam parę chwil. W sumie trafiamy na punkt niezłym fartem, bo już mieliśmy go też odpuścić.
PUNKT 15 Kępa drzew na polnej drodze
Ostatnie dwa punkty 15 i 9 wydawały się już formalnością. Do końca czasu zostało nam coś koło godziny więc należało się wyrabiać. Doświadczenie nauczyło już nas, że i banały potrafią sprawić niespodzianki. Na razie stwierdziliśmy, że walimy asfaltem przez Zieloną Górę i Justynów, a w Nowym Bedoniu na torach zaczniemy się trochę bardziej skupiać nad dalszą trasą. Asfalcik równiutki i miejscami trochę w dół więc grzało się całkiem, całkiem. Wir w brzuchu daje znać, że trzeba się pożywić, ale przyjemność zjedzenia kolejnego chemicznego paskudztwa zostawiamy sobie na najbliższy punkt. Dojeżdżając do torów widzimy błyskający w oddali odblask. Trochę duży jak na rowerowego ziomala, który podobnie jak my nie ma co robić z wolnym czasem w sobotnią noc :). Światełko okazuje się Wigry 3 jakiegoś lokalnego dziadka, który trochę dziwnie patrzy na dwójkę „uzbrojonych” po zęby rowerzystów z górniczymi lampkami na głowach i „stolikami” na kierownicach. Jak nic pomyślał, że okupacja wróciła. :) W konspiracyjnej tajemnicy pokazuje nam malutki mostek za torami, który skraca nam drogę o ładny kawałek. Dalej już tylko dwa zakręty i wpadamy na kolejne błotne pole, które nie daje się niestety przerobić i kilkaset metrów prowadzimy rowery. Na kamieniu przy punkcie spożywamy żelki i do asfaltu wracamy już na skuśkę przez pole co okazuje się dużo lepszym pomysłem niż powrót przez bagienną drogę.
PUNKT 9 Cmentarz ewangelicki
Do ostatniego punku już się specjalnie nie spieszymy. Mamy około 40 minut i tylko parę kilo do łyknięcia. Dziewiątka wydaje się banałem więc nie martwimy się o błądzenie i szukanie lampionu po chaszczach. I faktycznie bez większego problemu (no prawdę mówiąc, parę metrów przejechaliśmy) trafiamy na właściwą dróżkę i szybko dziurkujemy karty startowe. Do bazy wracamy asfaltem i po paru minutach jesteśmy w bazie. Jest gdzieś 23.45 więc darowujemy sobie drugą rundę i zdajemy papiery u Orga.
Po przyjechaniu poimy się herbatką i zajadamy pieczone kiełbaski, które są właściwie w ilościach „do bólu” (wielki plus i ukłon w stronę Organizatora). W miłej i prawie rodzinnej atmosferze czekamy na zakończenie i pierwsze wyniki. Po rozmowach z „towarzyszami niedoli” oceniamy, że właściwie nie poszło nam aż tak źle. Mamy nie zaliczone tylko dwa punkty z głównej trasy no i niby zero drugiego etapu (którego nikt nie ukończył, no ale parę osób wyrwało po jednym lub dwa punkty). Wyniki podliczone na szybko oczywiście nie plasują nas w pierwszej trójce (po dwóch dniach i spokojnym podliczeniu okazuje się jednak, że wylądowaliśmy na 5 lokacie). Uważamy to za prawdziwy sukces biorąc pod uwagę 30 startujących i nasz drugi (pierwsza nocą) udział w imprezie MTBO.
Podsumowując, wykręciliśmy 53,06 km w czasie 4:37 przy średniej prędkości 11,5 km/h (max 35,5 km/h). Przewyższenia były symboliczne i wyniosły 255 m. Zaliczyliśmy 9 punktów z 11 (pierwsza etap) i 0 punktów z drugiego. Analizując na spokojnie przejechaną trasę to w sumie nie popełniliśmy żadnego większego błędu, a to co zaliczyliśmy było optimum które mogliśmy przy naszych możliwościach i w zadanym czasie zrobić. Całą imprezę uważamy za mocno udaną głównie dzięki super atmosferze i dobrej organizacji (o kiełbaskach nie wspomnę :) ) Z pewnością jak tylko czasowo się uda zgrać spróbujemy kolejnej edycji Bike Orientu.
Próba najbardziej podstawowego przygotowania organizmu, czyli przyzwoite wyspanie przynajmniej mi (Bogdan się z tym nie zdradził :) ) niestety nie wyszła. Miałem zawalone dwie noce w tygodniu i w sobotę też nie udało się tego nadrobić. W dodatku nieciekawa aura (zwłaszcza dokuczliwa po pięknym piątkowym słoneczku) nie napawała optymizmem. Ale cóż jak się zaparliśmy to trzeba było walczyć! Ostatnie przygotowania sprzętu i okazuje się, że niestety gdzieś zapodziałem czołówkę (zaraz po kompasie niezbędnik MTBO). Na szczęście z opresji wyratował kumpel, któremu opatrznie sprezentowałem ten gadżet kilka miesięcy wcześniej. Uffff. Pogoda na szczęście klaruje się, mocno przejaśnia się i nawet słoneczko gdzieniegdzie przeziera. No ale cóż, błota niestety chyba nie osuszy… Szybka akcja pożyczania latarki i na miejscu lądujemy na godzinę przed startem.
Tutaj zaskoczka, spodziewaliśmy się bowiem bardzo kameralnej imprezy (marzyło nam się miejsce w pierwszej 10 - na 10 startujących :) ), a tu na liście startowej 30 luda. No, przynajmniej las będzie bardziej oświetlony to może się od razu nie zgubimy… :))) Przebieranie w obcisłe gatki, uzbrajanie sprzętu, małe kółko po lesie i grubo przed czasem jesteśmy w pełni gotowi. Przynajmniej fizycznie, bo umysłowo ten nadmiar czasu na myślenie chyba dobrze nie robi. :) Na 5 minut przed startem rozdanie map i krótka odprawa, która wykrywa że parę osób dostało karty startowe trasy pieszej (no bez roweru może i byłoby łatwiej w taką noc). :)
Teraz może parę słów o trasie i mapach, które usłyszeliśmy od Orga. Do przejechania w limicie czasu były dwie trasy. Pierwsza po punktach od numeru 6 do 16 zaznaczonych na mapie 1:50 000 , które można było zaliczać w dowolnej kolejności. Druga (mapkę do niej mieliśmy dostać w bazie po ukończeniu pierwszego zadania) to jazda po wytyczonej na mapie 1:15 000 trasie gdzie miały być punkty od 1-5 (nieoznaczone na mapie). Na całość był oznaczony limit 5 godzin (od 19 do 24). Optymalna trasa całości miała wynieść ok. 70 km.
Na początku oczywiście postanowiliśmy z Bogdanem przyjrzeć się otrzymanej mapie. Ze skromnego doświadczenia z HARPAGANA wiedziałem, że należy wstępnie opracować plan całej jazdy, aby jak najwięcej ugrać. Najlepiej sprawdzają się chyba w tym celu jazdy po kółku, albo zgodnym z kierunkiem zegara, albo przeciwnym. Instynktownie postanowiliśmy wybrać wariant z jazdą w prawą stronę i jako pierwszy postanowiliśmy zaatakować punkt 13. Krótka analiza wariantu drogi (krótszy przez las i pewnie giga błoto nie mówiąc o łatwym zmyleniu drogi) i wybór pada na asfalt.
Ruszamy z kopyta z kilkoma gośćmi, którzy podobnie jak my wybierają łatwiejszą opcję po twardym. Nie dajemy z siebie wszystkiego, ale i tak bez większego problemu odstawiamy większość. Czyżby tak dobrze zrobiło nam wcześniejsze klasyczne maratonowanie, czy też zwykły błąd nowicjuszy z rozłożeniem sił, który później się potężnie zemści??? :)
PUNKT 13 Ziemianka
Docieramy do niego bez żadnych problemów kilka minut po starcie. Dojeżdżamy asfaltami, tylko ostatni odcinek gruntówki kategorii jedenastej daje trochę popalić (głównie Bogdanowi, który przy hamowaniu ląduje bokiem w błocku – na fajny początek ;) ). Punkt jest położony dość daleko od drogi i tylko fakt, że przed nami znalazło go kilku zawodników i świeciło po lesie czołówkami daje możliwość szybkiego zaliczenia.
PUNKT 11 Stary cmentarz
Punkt położony blisko 11, ale z kilometr od asfaltu. Trafienie na odpowiedni skręt przy starym folwarku marnuje kilka minut cennego czasu. Potem trochę małego błota i mamy drugi punk.
PUNKT 14 Kępa drzew na polu
Mkniemy asfaltami przez Witkowice. Trochę z górki i prędkość dochodząca do 35 kilo, co przy skromnym oświetleniu może okazać się zgubne (zwłaszcza dla Bogdana i jego soczewek kontaktowych). Na szczęście bez przygód docieramy do skrętu na boczną gruntówkę i potem na polno-błotną dróżkę. Drobimy na małej tarczy przez mokradła przez kilka kilometrów i na chwilę się nawzajem gubimy (kręce za kimś, kto nie jest Bogdanem i dopiero wymiana słów wyprowadza mnie z błędu). Punkt zlokalizowany banalnie na środku bagnistej dróżki w kępie drzew.
PUNKT 16 Tory kolejowe
Znowu asfalty i chyba najłatwiejszy punkt zlokalizowany na drodze przy torach kolejowych. Ciamiemy po batonie i ruszamy dalej.
PUNKT 8 Skrzyżowanie leśnych dróg
Chyba (przynajmniej jak dla nas – nie ruszaliśmy bowiem 6 i 10) najtrudniej zlokalizowany punkt. Niby proste dwa skręty po przecinkach, ale przy sporej ilości leśnych dróżek koło Kaletnika mała pomyłka (o jakie 50 m) kosztowała nas z 15 minut cennego czasu. Przypadek odnalezienia trochę większego skrzyżowania, które nawet trafnie zlokalizowaliśmy na mapie pozwala na naprawę błędu. Błocko miejscami gigantyczne i małe jeziora kosztują mnie utratę suchości w jednym bucie (na razie jednym :) ). W lasku spotykamy gości, którzy odpuszczają kąpiele borowinowe i ostatnie 100 metrów ruszają z buta (w sumie nie wiedzieli jeszcze, że najgorsze i tak przejechali :) ).
PUNKT 12 Skrzyżowanie leśnych dróg
Wybieramy wariant oszczędności drogi i pchamy się lasami w stronę Starych Chrustów. Droga niby nienajgorsza, ale dla Bogdana szare błocko i koleiny okazują się zupełnie niewidoczne i brniemy mozolnie z prędkością żółwia. W końcu wypadamy na asfalt i szukamy zaznaczonego na mapie kościoła (który niestety okazuje się chyba innym znakiem topo niż nam się wydawało - hmmm trochę chyba trzeba poczytać legend do poduszki :P ) ). Zamiast kościoła znajdujemy kapliczkę, którą już trafnie odszukujemy na mapie. Marnuje to jednak trochę czasu i przejechanych kilometrów. Po skręceniu z asfaltu brniemy polnym duktem, znowu taplając się w błocku. Dojeżdżamy do linii lasu i zonk, bo punktu ani widu, ani słychu. Dopiero po paru minutach ktoś nadjeżdża z drugiej strony (w sumie jestem ciekawy kto to był i jak tam się znalazł, bo do mapy mi to mało pasuje) i natrafia na lampion. W sumie kolejny fart, bo chyba byśmy tam sami nie trafili. Ciamiemy po drugim batonie i z buta ruszamy dalej.
PUNKT 7 Skrzyżowanie ścieżek
Przebijając się na wschód w stronę 10 i 7 postanawiamy skrócić sobie trochę drogę „zaledwie” kilometrową gruntówką, która na mapie wygląda całkiem niewinnie. I tutaj nie po raz pierwszy (i niestety nie ostatni ;) ) wychodzi brak doświadczenia w MTBO. Nie zauważam bowiem „drobnostki’ w postaci niebieskiej kreseczki, która ciekawie wije się w okolicach naszej przebitki. Drobnostka po sobotnich deszczach i niedawnych roztopach okazuje się całkiem ciekawa, ale głównie dla żab i innych stworzeń bagiennych. Ostatni suchy but szybko staje się miłym wspomnieniem, a potem jest już tylko soczyste psioczenie, co by nie wyrazić się gorzej. :P Po raz wtóry tego dnia żałuje skąpstwa na wodoodporne skarpetki, a Bogdan swojej sklerozy (ma bowiem taki wynalazek, który „przypadkowo” zostawił w domu). Po półgodzinnym brodzeniu w końcu docieramy do asfaltu w okolicach Borowej. Szybkie spojrzenie na zegarek i ocena możliwości dotarcia do 10, która z naszej pozycji do łatwych raczej nie mogła należeć. Mimo wrodzonej ambicji, ale z mokrymi stopami, szybko daje się przekonać bardziej trzeźwo myślącemu Bogdanowi i odpuszczamy 10. Prujemy asfaltami na 7, która mimo teoretycznie prostego dostępu (dróżka biegnąca wzdłuż jakiejś rzeczki) zajmuje nam parę chwil. W sumie trafiamy na punkt niezłym fartem, bo już mieliśmy go też odpuścić.
PUNKT 15 Kępa drzew na polnej drodze
Ostatnie dwa punkty 15 i 9 wydawały się już formalnością. Do końca czasu zostało nam coś koło godziny więc należało się wyrabiać. Doświadczenie nauczyło już nas, że i banały potrafią sprawić niespodzianki. Na razie stwierdziliśmy, że walimy asfaltem przez Zieloną Górę i Justynów, a w Nowym Bedoniu na torach zaczniemy się trochę bardziej skupiać nad dalszą trasą. Asfalcik równiutki i miejscami trochę w dół więc grzało się całkiem, całkiem. Wir w brzuchu daje znać, że trzeba się pożywić, ale przyjemność zjedzenia kolejnego chemicznego paskudztwa zostawiamy sobie na najbliższy punkt. Dojeżdżając do torów widzimy błyskający w oddali odblask. Trochę duży jak na rowerowego ziomala, który podobnie jak my nie ma co robić z wolnym czasem w sobotnią noc :). Światełko okazuje się Wigry 3 jakiegoś lokalnego dziadka, który trochę dziwnie patrzy na dwójkę „uzbrojonych” po zęby rowerzystów z górniczymi lampkami na głowach i „stolikami” na kierownicach. Jak nic pomyślał, że okupacja wróciła. :) W konspiracyjnej tajemnicy pokazuje nam malutki mostek za torami, który skraca nam drogę o ładny kawałek. Dalej już tylko dwa zakręty i wpadamy na kolejne błotne pole, które nie daje się niestety przerobić i kilkaset metrów prowadzimy rowery. Na kamieniu przy punkcie spożywamy żelki i do asfaltu wracamy już na skuśkę przez pole co okazuje się dużo lepszym pomysłem niż powrót przez bagienną drogę.
PUNKT 9 Cmentarz ewangelicki
Do ostatniego punku już się specjalnie nie spieszymy. Mamy około 40 minut i tylko parę kilo do łyknięcia. Dziewiątka wydaje się banałem więc nie martwimy się o błądzenie i szukanie lampionu po chaszczach. I faktycznie bez większego problemu (no prawdę mówiąc, parę metrów przejechaliśmy) trafiamy na właściwą dróżkę i szybko dziurkujemy karty startowe. Do bazy wracamy asfaltem i po paru minutach jesteśmy w bazie. Jest gdzieś 23.45 więc darowujemy sobie drugą rundę i zdajemy papiery u Orga.
Po przyjechaniu poimy się herbatką i zajadamy pieczone kiełbaski, które są właściwie w ilościach „do bólu” (wielki plus i ukłon w stronę Organizatora). W miłej i prawie rodzinnej atmosferze czekamy na zakończenie i pierwsze wyniki. Po rozmowach z „towarzyszami niedoli” oceniamy, że właściwie nie poszło nam aż tak źle. Mamy nie zaliczone tylko dwa punkty z głównej trasy no i niby zero drugiego etapu (którego nikt nie ukończył, no ale parę osób wyrwało po jednym lub dwa punkty). Wyniki podliczone na szybko oczywiście nie plasują nas w pierwszej trójce (po dwóch dniach i spokojnym podliczeniu okazuje się jednak, że wylądowaliśmy na 5 lokacie). Uważamy to za prawdziwy sukces biorąc pod uwagę 30 startujących i nasz drugi (pierwsza nocą) udział w imprezie MTBO.
Podsumowując, wykręciliśmy 53,06 km w czasie 4:37 przy średniej prędkości 11,5 km/h (max 35,5 km/h). Przewyższenia były symboliczne i wyniosły 255 m. Zaliczyliśmy 9 punktów z 11 (pierwsza etap) i 0 punktów z drugiego. Analizując na spokojnie przejechaną trasę to w sumie nie popełniliśmy żadnego większego błędu, a to co zaliczyliśmy było optimum które mogliśmy przy naszych możliwościach i w zadanym czasie zrobić. Całą imprezę uważamy za mocno udaną głównie dzięki super atmosferze i dobrej organizacji (o kiełbaskach nie wspomnę :) ) Z pewnością jak tylko czasowo się uda zgrać spróbujemy kolejnej edycji Bike Orientu.
Ślad naszej wersji Bike Orientu© Franiu