Wpisy archiwalne w kategorii

3.MTBO (rower kompas mapa)

Dystans całkowity:336.06 km (w terenie 165.00 km; 49.10%)
Czas w ruchu:27:38
Średnia prędkość:12.16 km/h
Maksymalna prędkość:50.60 km/h
Suma podjazdów:2721 m
Maks. tętno maksymalne:176 (93 %)
Maks. tętno średnie:140 (74 %)
Suma kalorii:8999 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:112.02 km i 9h 12m
Więcej statystyk

Harpagan H-39 Gdańsk Osowa

Sobota, 8 maja 2010 · Komentarze(1)
Sobotni poranek, a właściwie noc (no, bo kto normalny wstaje o 5.00 w sobotę) przywitał nas szaroburą rzeczywistością, która mało zachęcało do całodziennego kręcenia. Szybkie śniadanie w postaci odgrzewanego w mikrofali ryżu z jabłkami, który po trzeciej łyżce stawał w gardle. Herbatopodobny napój fix oraz ostatnie rozważania, co by wyjściowego i modnego założyć, co by się zbytnio nie zapocić, a jednocześnie nie przymarznąć do ramy. Ostatnie szlify rowerowego sprzętu i okazuje się, że schodzi mi powietrze z tylniego koła (supersystem bezdętkowy FRM, który niestety czasami potrafi sprawiać psikusy). No, ale nic, na razie nie chce się martwić na zapas.

Ruszamy z kwatery, tzn. Bogdan, Mariusz i ja chwilę przed 6.00, bo do przejechania mamy jakieś 3 km do szkoły gdzie zaczniemy zabawę. Pierwsze podmuchy wiatru własnego i już wiem, że trochę na początek muszę się „doubrać”. Rwa kulszowa, albo niewiadomo co w dolnym odcinku pleców, która doskwierała mi ostatnimi czasy nie pozwala na chojraczenie jeszcze przed startem.

Rozdanie map jak zwykle przebiega sprawnie i już punkt 6.30 próbujemy załączyć na wyższe obroty mózgi, co by wybrać najbardziej korzystny wariant trasy. Tutaj najwięcej do gadania ma Mariusz, weteran zabaw z kompasem, który szybko opracowuje najbardziej korzystny wariant jak na nasze możliwości. Plan jest prosty, poprawić wcześniejsze wyniki i przy okazji nie zajechać się na śmierć (to w końcu dopiero początek sezonu i nikt jeszcze nie ma w nogach tysięcy kilometrów). Inaczej niż zwykle staramy się bardzie postawić na taktykę i punkty o większej wadze, a nie kręcenie asfaltowe. Na pierwszy ogień postanawiamy więc zaatakować 10, a potem 20 – punkty o największej wartości i w dodatku nie tak daleko od startu.

Ruszamy z kopyta w stronę Chwaszczyna. Po kilku minutach widzę, że z tyłu mam już prawie flaka. ;( Łudzę się jeszcze, że jak dopompuje to może się jeszcze uszczelni i będzie dobrze. Czekam z tym do pierwszego punktu, aby nie denerwować kumpli na początku imprezy. Mariusz jak w transie wali do przodu, a w dodatku wydaje się jakby wiedział gdzie jedziemy :) Ja jakoś, albo jeszcze nie do końca się obudziłem, albo za bardzo martwię się kołem, bo mam problemy ze zorientowaniem się w terenie. Ale cóż ważne, że choć jeden wie, co robimy.



PUNKT 10 GÓRA DONAS - WIEŻA WIDOKOWA
Czerwony szlak, który ma nas doprowadzić do samego punku okazuje się tylko kreską na mapie. Dobrze, że owczy pęd i spora liczba tubylców, która postanowiła zacząć też od 10, bo byśmy mieli trochę problemów z odnalezieniem lampionu. Chipowanie, pierwszy baton, jedna warstwa odzieży mniej i dalej w drogę. Dopompowuje jeszcze tylko koło, które ma zaledwie 1 atm. – niskie ciśnienie na dzisiejszych błotach fajna rzecz, no ale bez przesady.

PUNKT 20 PUSTKI CISOWSKIE – SKRZYŻOWANIE DRÓG
Początek drogi niestety nie poszedł nam najlepiej. Kilka nowych osiedli domków, zupełnie niezaznaczonych na mapie i tracimy czas oraz energię na błądzenie pośród uliczek Dąbrówki. W końcu jednak trafiamy na właściwy asfalt i dalej idzie jak z płatka. W końcu odnajduję się na mapie, ale powietrze jak schodziło tak schodzi. Podejmuję decyzję wrzucenia zwykłej dętki na następnym punkcie. Mariusz jak nawiedzony prze naprzód, Bogdan też nie ustępuje (na asfaltach zawsze trzeba go gonić). Ja jeszcze się trochę dobudzam, ale jest już dobrze i zaczyna mi się nawet podobać, choć pogoda nadal mało zachęcająca. Na punkt trafiamy bez problemów (no może końcowy podjazd daje nam trochę popalić), następny baton i pierwsze sikanie :P Założenie dętki zajmuje mi trochę czasu, bo okazuje się jedna ma uszkodzony zawór, a druga jest za wąska do mojej opony. Dobrze, że jedziemy w trójkę to dętek Ci u nas dostatek :) Jeszcze przybicie piątki ze znajomym-znajomych, który rozpoznał mnie chyba po charakterystycznym „miętowym kasku” (hehehe, chodzi o kolor, a nie smak) i ruszamy na 2.

PUNKT 2 OKUNIEWO – POLANA
Pedałujemy na punkt bez większych trudności nawigacyjnych. Najpierw droga leśna, potem asfalt i wbijamy się na czerwony szlak (ten przynajmniej jest i na mapie i na drzewach). Po wjechaniu na szlak czarny pakujemy się na przyjemnie wyglądającą na mapie żółtą linie. Utwardzenie okazuje się jednak mocno upierdliwymi kocimi łbami, którymi tłuczemy się ładnych parę kilosów. Bogdan i ja jedziemy na fullach więc specjalnie nas to nie rusza, Mariusz ma niestety gorzej. Po paru minutach bo bolących rękach stwierdzam, że przedni amorek praktycznie nie wybiera nierówności. Chłopaki zgodnie stwierdzają (mi zasłania mapnik), że faktycznie prawie się nie ugina. Hmmm, czyżby zaszkodził mu jesienny serwis :) Na razie się tym jednak postanawiam nie przejmować. Do punku docieramy jak po sznurku. Na miejscu rytualny baton oraz wizyta w krzakach i plan dalszej wycieczki. Zastanawiamy się między 14 i 18, ale aby dało się zrobić jedno i drugie postanawiamy zacząć od 14.

PUNKT 14 JELEŃSKA HUTA – POLANA
Na początku trochę asfaltu, potem za Jeziorem Kamień wbijamy się na leśny dukt. Niestety popełniamy mały błąd nawigacyjny i zamiast na Jeleńska Hutę skręcamy za bardzo na południe. Koło Jeziora Wycztok wiemy już, że trochę przedobrzyliśmy, ale kiedy wypadamy na asfalt postanawiamy walić dalej drogą na azymut (linia wysokiego napięcia ułatwia nam trochę orientację). Jezioro Otalzyno przy którym ma być punkt objeżdżamy linią brzegową dosyć dokładnie niestety nie natrafiając na lampion. Spotkani zawodnicy, którzy nadjeżdżają z przeciwka też niestety nie wiedzą gdzie mamy się odhaczyć. Mała poprawka i skręt na właściwą drogę i po chwili się znowu chipujemy.

PUNKT 18 WYSZECIONO – ROZWIDLENIE DRÓG
Dotarcie do punktu wydaje się teoretycznie nie bardzo skomplikowane, ale jak to zwykle w życiu bywa… Początek, połowa i do końcówki praktycznie banał. Dopiero za Częstkowem zaczynają się schody ponieważ dróg okazuje się znacznie więcej niż na mapie. Dotykowo piachy oraz górki i dołki nie ułatwiają sprawy. W pewnym momencie Bogdan głośnym przekleństwem zgłasza problem z tylnią przerzutką, która nie chce zrzucać na dolne zębatki. Problem techniczny oraz kolejne próby znalezienia właściwej dojazdówki psują trochę humory. Jedynie pogoda wydaje się bardziej optymistyczna, bo wychodzi w końcu słońce. Spotkani towarzysze niedoli, którzy zwiedzili też parę pustych dróżek (innych niż my więc trochę nam odeszło :) ) i wspólne ustalenie zeznań pozwala nam w końcu na dotarcie do punktu. Na szczęście przerzutka Bogdana w końcu dochodzi do siebie (podobno miał już nadzieję, że będzie mógł bez wyrzutów sumienia wrócić do domu :)))) ). Humory się poprawiają, a pogoda odpukać jest coraz lepsza. Zajadamy kolejne batony, miło gaworzymy o obsługą punktu ;) i dajemy sobie chwilę luzu.

PUNKT 4 LEWINO, PARKING, KURHANY
Kolejny banał okazuje się nie taki do końca oczywisty, a rozluźnienie na poprzednim punkcie dodatkowo się mści. Niepotrzebnie wracamy kawałek do tyłu przed samym punktem myląc na mapie małe bajorka. Piękne widoki na zieleniejące pola zachęcają do cyknięcia kilku fotek. Zaczynam powoli odczuwać „syndrom 70 km” czyli mijający na szczęście szybko moment kiedy to zaczyna w rowerowaniu przeszkadzać dosłownie wszystko, nawet guma do majtek :)

PUNKT 16 KOLONIA, SKRZYŻOWANIE DRÓG
Bez niespodzianek docieramy do samego punktu. Kolejny mały odpoczynek i posiłek składający się z coraz bardziej znienawidzonych batonów i żelków. Bogdan w smaku swojego batona zaczyna doszukiwać się ropy naftowej :) (faktycznie coś musi w tym być, bo mrówki na których domu urządziliśmy sobie biesiadę jakoś nie chcą mu go siłą odebrać). Niepokojący trzask w tylnim kole Mariusza, na chwile wyrywa nas z zadumy „wspaniałej” konsumpcji. Bierzemy to jednak na karb zmęczenia i omamów słuchowych lub też spadającej szyszki (hmmmm, jak miało pokazać życie, trochę się pomyliliśmy).

PUNKT 6 SZARŁATA, ROZWIDLENIE DRÓG
Czasu coraz mniej więc zaczynamy wybierać łatwe punkty i powoli kołować w kierunku bazy. Chcemy jeszcze odwiedzić oprócz 6 – 1, 11 i 8 oraz w miarę możliwości może jeszcze 12. Trochę się zbytnio rozluźniamy z Bogdanem wizją nawracania do bazy i niestety przegapiamy lampion. Narastające zmęczenie i nasza lekkomyślność troszeczkę wkurzają ;) Mariusza, ale po wizycie w sklepie i posiłku z innego niż przez cały dzień batona humory wracają do normy. Znajdujemy zgubiony punkt i walimy dalej.

PUNKT 1 SITNO, SKRZYŻOWANIE DRÓG, SKRAJ LASU
Napieramy w stronę asfaltu do Przodkowa, ale chęć skrócenia drogi kończy się kolejnymi straconymi metrami (i to w dodatku pod konkretną górkę). Wracamy na pierwotną drogę i gnamy w dół w stronę Kosowa. Pęka 100 km i niestety szprycha w tylnim kole Mariusza. Trzask, który słyszeliśmy na popasie przy 16 musiał być więc początkiem usterki :( Koło bez dwóch szprych traci trochę centrowanie, ale dzięki tarczówce da się bez większych przeszkód jechać dalej. W końcu to już końcówka więc powinno się udać jakoś dobujać. Bezbłędnie skręcamy przy stawie w Smołdzinie i trafiamy na punkt.

PUNKT 11 LEŹNO, SKRZYŻOWANIE DRÓG
Wjeżdżamy na krajową 7 gdzie panujący ruch samochodowy trochę nas przytłacza. Mijamy Żukowo i przy przecięciu drogi z linią wysokiego napięcia skręcamy na Leźno. Brukowana droga kończy się nagle bramą jakiegoś starego PGR-u, ale dziura w siatce daje szanse przebicia. Wjeżdżamy znowu w las i podążając za tłumem wkrótce trafiamy na punkt gdzie przez dłuższa chwilę pozwalamy sobie na odpoczynek i pogadankę z innymi zawodnikami. Humory wszystkim dopisują, bo każdy wie, że to już końcówka i każdy coś tam ugrał. Zostało coś koło godziny z kawałkiem i jeden punkt dokładnie na drodze powrotu. Przez chwilę kusi nas jeszcze 12, ale po głębszym zastanowieniu jednak sobie ją darowujemy (jak się później okazało bardzo słusznie, bo wiele osób miało z nim sporo problemów głównie przez błędną lokalizację).

PUNKT 8 KLUKOWO, RUINY GOSPODARSTWA
Przebijamy się na północ w stronę lotniska Rębiechowo. Wpadamy na wyłączony z ruchu kawałek drogi prowadzącej wzdłuż głównego asfaltu. Jedzie się fajnie, bo mimo 120 km na liczniku czujemy satysfakcję z fajnie przeżytej przygody. Mijamy piechura i to już nie młodzika, który raźno prze do przodu mimo prawie całej doby marszu – wielki szacunek dla tych którzy wybierają na harpie TP. Do punku według mapy nie prowadzi od naszej dojazdówki żadna droga. Mijamy wprawdzie jakiś dukt odchodzący w lewo, ale zalegające tam błotko zniechęca nas do taplania się w nim na azymut. W pewnym momencie nasza droga się kończy na budowie przed lotniskiem, a panujące tam bagno jest 10x większe niż to mijane wcześniej. Hehehe, daliśmy się sfrajerować (jak miało się później okazać podwójnie). Bogdan postanawia zrobić pierwszy krok i zapada się na pół koła w breji. Szczęśliwie udaje mu się jednak przebrnąć, bez zatrzymania przez brunatne kałuże. Po chwili wszyscy jesteśmy na parkingu lotniska. Odbijamy w lewo i po chwili widzimy zabudowania opuszczonego gospodarstwa. Niestety okazuje się, że w okolicy jest kilka ruder, więc dopiero po chwili trafiamy na właściwe miejsce. Przy lampionie spotykamy piechura, którego mijaliśmy ładnych parę minut temu. :) Hehehe jak widać było jednak wybrać pierwsze błoto . Chytry traci podwójnie. :))) Mamy sporo czasu więc powoli wracamy asfaltami w kierunku bazy. Grupa po chwili nam się powiększa o kolejnych zawodników (Bogdanowi udaje się nawet spotkać starego kumpla).



Na mecie jesteśmy około 15 minut przed czasem, więc mamy spokojnie czas na oddanie czipów. Ledwo patrzymy na oczy, ale szczęście z dojechania na metę nadal utrzymuje uśmiech na naszych brudnych gębach. Wszystko puszcza, ale czujemy endorfiny szczęścia wprawiające nas w małą głupawkę. :) W końcu udało nam się ukończyć kolejnego harpa i w dodatku poprawić poprzednie wyniki. Po podliczeniu wyników jesteśmy na 175 miejscu z 11 punktami (31 wagowych) - przejechane 138 km. Na tytuły może przyjdzie jeszcze „trochę” zaczekać, ale przecież nie oto w tej zabawie chodzi. Nam jak zwykle się podobało i z pewnością wrócimy tutaj jeszcze nie raz, aby razem z podobnymi sobie wariatami spędzić wspaniały dzień!

LINKI:
- Galeria zdjęć na Picasa
- Statystyki zapisanej ścieżki na BikeBrother

Ślad naszej wersji H-39 © Franiu

Bike Orient Prolog Wiączyń 2010

Sobota, 27 marca 2010 · Komentarze(7)
Pomysł zmiany charakteru wspólnego rowerowania z klasycznych maratonów (gdzie i tak walczyliśmy głównie z własnymi słabościami, a nie innymi zawodnikami) pojawił się w zeszłym roku. Spróbowaliśmy jesiennego HARPAGANA, który zwłaszcza mnie mocno nakręcił na ten typ rowerowej zabawy. Jak na stronie CYKLOMANIAKA znalazłem tylko informację o prologu BIKE ORIENTU w ogóle się nie zastanawialiśmy i od razu wiedzieliśmy, że musimy jechać. W dodatku „jechać” wyjątkowo oznaczało tylko parę chwil od domu, a nie wyprawę na drugi koniec Polski jak to zwykle bywało. Było właściwie tylko jedno „ale” – pora zawodów czyli noc. Jak na nasze skromne doświadczenie w MTBO mogło to być dosyć ciężkie wyzwanie. Ale cóż, zawsze musi w końcu być ten pierwszy raz. :)

Próba najbardziej podstawowego przygotowania organizmu, czyli przyzwoite wyspanie przynajmniej mi (Bogdan się z tym nie zdradził :) ) niestety nie wyszła. Miałem zawalone dwie noce w tygodniu i w sobotę też nie udało się tego nadrobić. W dodatku nieciekawa aura (zwłaszcza dokuczliwa po pięknym piątkowym słoneczku) nie napawała optymizmem. Ale cóż jak się zaparliśmy to trzeba było walczyć! Ostatnie przygotowania sprzętu i okazuje się, że niestety gdzieś zapodziałem czołówkę (zaraz po kompasie niezbędnik MTBO). Na szczęście z opresji wyratował kumpel, któremu opatrznie sprezentowałem ten gadżet kilka miesięcy wcześniej. Uffff. Pogoda na szczęście klaruje się, mocno przejaśnia się i nawet słoneczko gdzieniegdzie przeziera. No ale cóż, błota niestety chyba nie osuszy… Szybka akcja pożyczania latarki i na miejscu lądujemy na godzinę przed startem.

Tutaj zaskoczka, spodziewaliśmy się bowiem bardzo kameralnej imprezy (marzyło nam się miejsce w pierwszej 10 - na 10 startujących :) ), a tu na liście startowej 30 luda. No, przynajmniej las będzie bardziej oświetlony to może się od razu nie zgubimy… :))) Przebieranie w obcisłe gatki, uzbrajanie sprzętu, małe kółko po lesie i grubo przed czasem jesteśmy w pełni gotowi. Przynajmniej fizycznie, bo umysłowo ten nadmiar czasu na myślenie chyba dobrze nie robi. :) Na 5 minut przed startem rozdanie map i krótka odprawa, która wykrywa że parę osób dostało karty startowe trasy pieszej (no bez roweru może i byłoby łatwiej w taką noc). :)

Teraz może parę słów o trasie i mapach, które usłyszeliśmy od Orga. Do przejechania w limicie czasu były dwie trasy. Pierwsza po punktach od numeru 6 do 16 zaznaczonych na mapie 1:50 000 , które można było zaliczać w dowolnej kolejności. Druga (mapkę do niej mieliśmy dostać w bazie po ukończeniu pierwszego zadania) to jazda po wytyczonej na mapie 1:15 000 trasie gdzie miały być punkty od 1-5 (nieoznaczone na mapie). Na całość był oznaczony limit 5 godzin (od 19 do 24). Optymalna trasa całości miała wynieść ok. 70 km.

Na początku oczywiście postanowiliśmy z Bogdanem przyjrzeć się otrzymanej mapie. Ze skromnego doświadczenia z HARPAGANA wiedziałem, że należy wstępnie opracować plan całej jazdy, aby jak najwięcej ugrać. Najlepiej sprawdzają się chyba w tym celu jazdy po kółku, albo zgodnym z kierunkiem zegara, albo przeciwnym. Instynktownie postanowiliśmy wybrać wariant z jazdą w prawą stronę i jako pierwszy postanowiliśmy zaatakować punkt 13. Krótka analiza wariantu drogi (krótszy przez las i pewnie giga błoto nie mówiąc o łatwym zmyleniu drogi) i wybór pada na asfalt.

Ruszamy z kopyta z kilkoma gośćmi, którzy podobnie jak my wybierają łatwiejszą opcję po twardym. Nie dajemy z siebie wszystkiego, ale i tak bez większego problemu odstawiamy większość. Czyżby tak dobrze zrobiło nam wcześniejsze klasyczne maratonowanie, czy też zwykły błąd nowicjuszy z rozłożeniem sił, który później się potężnie zemści??? :)



PUNKT 13 Ziemianka
Docieramy do niego bez żadnych problemów kilka minut po starcie. Dojeżdżamy asfaltami, tylko ostatni odcinek gruntówki kategorii jedenastej daje trochę popalić (głównie Bogdanowi, który przy hamowaniu ląduje bokiem w błocku – na fajny początek ;) ). Punkt jest położony dość daleko od drogi i tylko fakt, że przed nami znalazło go kilku zawodników i świeciło po lesie czołówkami daje możliwość szybkiego zaliczenia.

PUNKT 11 Stary cmentarz
Punkt położony blisko 11, ale z kilometr od asfaltu. Trafienie na odpowiedni skręt przy starym folwarku marnuje kilka minut cennego czasu. Potem trochę małego błota i mamy drugi punk.

PUNKT 14 Kępa drzew na polu
Mkniemy asfaltami przez Witkowice. Trochę z górki i prędkość dochodząca do 35 kilo, co przy skromnym oświetleniu może okazać się zgubne (zwłaszcza dla Bogdana i jego soczewek kontaktowych). Na szczęście bez przygód docieramy do skrętu na boczną gruntówkę i potem na polno-błotną dróżkę. Drobimy na małej tarczy przez mokradła przez kilka kilometrów i na chwilę się nawzajem gubimy (kręce za kimś, kto nie jest Bogdanem i dopiero wymiana słów wyprowadza mnie z błędu). Punkt zlokalizowany banalnie na środku bagnistej dróżki w kępie drzew.

PUNKT 16 Tory kolejowe
Znowu asfalty i chyba najłatwiejszy punkt zlokalizowany na drodze przy torach kolejowych. Ciamiemy po batonie i ruszamy dalej.

PUNKT 8 Skrzyżowanie leśnych dróg
Chyba (przynajmniej jak dla nas – nie ruszaliśmy bowiem 6 i 10) najtrudniej zlokalizowany punkt. Niby proste dwa skręty po przecinkach, ale przy sporej ilości leśnych dróżek koło Kaletnika mała pomyłka (o jakie 50 m) kosztowała nas z 15 minut cennego czasu. Przypadek odnalezienia trochę większego skrzyżowania, które nawet trafnie zlokalizowaliśmy na mapie pozwala na naprawę błędu. Błocko miejscami gigantyczne i małe jeziora kosztują mnie utratę suchości w jednym bucie (na razie jednym :) ). W lasku spotykamy gości, którzy odpuszczają kąpiele borowinowe i ostatnie 100 metrów ruszają z buta (w sumie nie wiedzieli jeszcze, że najgorsze i tak przejechali :) ).

PUNKT 12 Skrzyżowanie leśnych dróg
Wybieramy wariant oszczędności drogi i pchamy się lasami w stronę Starych Chrustów. Droga niby nienajgorsza, ale dla Bogdana szare błocko i koleiny okazują się zupełnie niewidoczne i brniemy mozolnie z prędkością żółwia. W końcu wypadamy na asfalt i szukamy zaznaczonego na mapie kościoła (który niestety okazuje się chyba innym znakiem topo niż nam się wydawało - hmmm trochę chyba trzeba poczytać legend do poduszki :P ) ). Zamiast kościoła znajdujemy kapliczkę, którą już trafnie odszukujemy na mapie. Marnuje to jednak trochę czasu i przejechanych kilometrów. Po skręceniu z asfaltu brniemy polnym duktem, znowu taplając się w błocku. Dojeżdżamy do linii lasu i zonk, bo punktu ani widu, ani słychu. Dopiero po paru minutach ktoś nadjeżdża z drugiej strony (w sumie jestem ciekawy kto to był i jak tam się znalazł, bo do mapy mi to mało pasuje) i natrafia na lampion. W sumie kolejny fart, bo chyba byśmy tam sami nie trafili. Ciamiemy po drugim batonie i z buta ruszamy dalej.

PUNKT 7 Skrzyżowanie ścieżek
Przebijając się na wschód w stronę 10 i 7 postanawiamy skrócić sobie trochę drogę „zaledwie” kilometrową gruntówką, która na mapie wygląda całkiem niewinnie. I tutaj nie po raz pierwszy (i niestety nie ostatni ;) ) wychodzi brak doświadczenia w MTBO. Nie zauważam bowiem „drobnostki’ w postaci niebieskiej kreseczki, która ciekawie wije się w okolicach naszej przebitki. Drobnostka po sobotnich deszczach i niedawnych roztopach okazuje się całkiem ciekawa, ale głównie dla żab i innych stworzeń bagiennych. Ostatni suchy but szybko staje się miłym wspomnieniem, a potem jest już tylko soczyste psioczenie, co by nie wyrazić się gorzej. :P Po raz wtóry tego dnia żałuje skąpstwa na wodoodporne skarpetki, a Bogdan swojej sklerozy (ma bowiem taki wynalazek, który „przypadkowo” zostawił w domu). Po półgodzinnym brodzeniu w końcu docieramy do asfaltu w okolicach Borowej. Szybkie spojrzenie na zegarek i ocena możliwości dotarcia do 10, która z naszej pozycji do łatwych raczej nie mogła należeć. Mimo wrodzonej ambicji, ale z mokrymi stopami, szybko daje się przekonać bardziej trzeźwo myślącemu Bogdanowi i odpuszczamy 10. Prujemy asfaltami na 7, która mimo teoretycznie prostego dostępu (dróżka biegnąca wzdłuż jakiejś rzeczki) zajmuje nam parę chwil. W sumie trafiamy na punkt niezłym fartem, bo już mieliśmy go też odpuścić.

PUNKT 15 Kępa drzew na polnej drodze
Ostatnie dwa punkty 15 i 9 wydawały się już formalnością. Do końca czasu zostało nam coś koło godziny więc należało się wyrabiać. Doświadczenie nauczyło już nas, że i banały potrafią sprawić niespodzianki. Na razie stwierdziliśmy, że walimy asfaltem przez Zieloną Górę i Justynów, a w Nowym Bedoniu na torach zaczniemy się trochę bardziej skupiać nad dalszą trasą. Asfalcik równiutki i miejscami trochę w dół więc grzało się całkiem, całkiem. Wir w brzuchu daje znać, że trzeba się pożywić, ale przyjemność zjedzenia kolejnego chemicznego paskudztwa zostawiamy sobie na najbliższy punkt. Dojeżdżając do torów widzimy błyskający w oddali odblask. Trochę duży jak na rowerowego ziomala, który podobnie jak my nie ma co robić z wolnym czasem w sobotnią noc :). Światełko okazuje się Wigry 3 jakiegoś lokalnego dziadka, który trochę dziwnie patrzy na dwójkę „uzbrojonych” po zęby rowerzystów z górniczymi lampkami na głowach i „stolikami” na kierownicach. Jak nic pomyślał, że okupacja wróciła. :) W konspiracyjnej tajemnicy pokazuje nam malutki mostek za torami, który skraca nam drogę o ładny kawałek. Dalej już tylko dwa zakręty i wpadamy na kolejne błotne pole, które nie daje się niestety przerobić i kilkaset metrów prowadzimy rowery. Na kamieniu przy punkcie spożywamy żelki i do asfaltu wracamy już na skuśkę przez pole co okazuje się dużo lepszym pomysłem niż powrót przez bagienną drogę.

PUNKT 9 Cmentarz ewangelicki
Do ostatniego punku już się specjalnie nie spieszymy. Mamy około 40 minut i tylko parę kilo do łyknięcia. Dziewiątka wydaje się banałem więc nie martwimy się o błądzenie i szukanie lampionu po chaszczach. I faktycznie bez większego problemu (no prawdę mówiąc, parę metrów przejechaliśmy) trafiamy na właściwą dróżkę i szybko dziurkujemy karty startowe. Do bazy wracamy asfaltem i po paru minutach jesteśmy w bazie. Jest gdzieś 23.45 więc darowujemy sobie drugą rundę i zdajemy papiery u Orga.



Po przyjechaniu poimy się herbatką i zajadamy pieczone kiełbaski, które są właściwie w ilościach „do bólu” (wielki plus i ukłon w stronę Organizatora). W miłej i prawie rodzinnej atmosferze czekamy na zakończenie i pierwsze wyniki. Po rozmowach z „towarzyszami niedoli” oceniamy, że właściwie nie poszło nam aż tak źle. Mamy nie zaliczone tylko dwa punkty z głównej trasy no i niby zero drugiego etapu (którego nikt nie ukończył, no ale parę osób wyrwało po jednym lub dwa punkty). Wyniki podliczone na szybko oczywiście nie plasują nas w pierwszej trójce (po dwóch dniach i spokojnym podliczeniu okazuje się jednak, że wylądowaliśmy na 5 lokacie). Uważamy to za prawdziwy sukces biorąc pod uwagę 30 startujących i nasz drugi (pierwsza nocą) udział w imprezie MTBO.

Podsumowując, wykręciliśmy 53,06 km w czasie 4:37 przy średniej prędkości 11,5 km/h (max 35,5 km/h). Przewyższenia były symboliczne i wyniosły 255 m. Zaliczyliśmy 9 punktów z 11 (pierwsza etap) i 0 punktów z drugiego. Analizując na spokojnie przejechaną trasę to w sumie nie popełniliśmy żadnego większego błędu, a to co zaliczyliśmy było optimum które mogliśmy przy naszych możliwościach i w zadanym czasie zrobić. Całą imprezę uważamy za mocno udaną głównie dzięki super atmosferze i dobrej organizacji (o kiełbaskach nie wspomnę :) ) Z pewnością jak tylko czasowo się uda zgrać spróbujemy kolejnej edycji Bike Orientu.
Ślad naszej wersji Bike Orientu © Franiu

Nasz HARPAGAN-38

Czwartek, 12 listopada 2009 · Komentarze(3)
Nasza wersja zmagań z HARPAGANEM-38 (legendarnej polskiej imprezy na orientacje gdzie w dowolnej kolejności zalicza się punkty kontrolne). Maksymalna liczba punktów to 20 na najkrótszej trasie 200 km (każdy wybiera swój wariant trasy). Nam udało się zaliczyć 9 i przejechać 145 km w regulaminowym czasie 12 godzin. Całkowite przewyższenia wyniosły 1106 m.

Nasza mapa z H-38 © Franiu