Sobotni poranek, a właściwie noc (no, bo kto normalny wstaje o 5.00 w sobotę) przywitał nas szaroburą rzeczywistością, która mało zachęcało do całodziennego kręcenia. Szybkie śniadanie w postaci odgrzewanego w mikrofali ryżu z jabłkami, który po trzeciej łyżce stawał w gardle. Herbatopodobny napój fix oraz ostatnie rozważania, co by wyjściowego i modnego założyć, co by się zbytnio nie zapocić, a jednocześnie nie przymarznąć do ramy. Ostatnie szlify rowerowego sprzętu i okazuje się, że schodzi mi powietrze z tylniego koła (supersystem bezdętkowy FRM, który niestety czasami potrafi sprawiać psikusy). No, ale nic, na razie nie chce się martwić na zapas.
Ruszamy z kwatery, tzn.
Bogdan, Mariusz i ja chwilę przed 6.00, bo do przejechania mamy jakieś 3 km do szkoły gdzie zaczniemy zabawę. Pierwsze podmuchy wiatru własnego i już wiem, że trochę na początek muszę się „doubrać”. Rwa kulszowa, albo niewiadomo co w dolnym odcinku pleców, która doskwierała mi ostatnimi czasy nie pozwala na chojraczenie jeszcze przed startem.
Rozdanie map jak zwykle przebiega sprawnie i już punkt 6.30 próbujemy załączyć na wyższe obroty mózgi, co by wybrać najbardziej korzystny wariant trasy. Tutaj najwięcej do gadania ma Mariusz, weteran zabaw z kompasem, który szybko opracowuje najbardziej korzystny wariant jak na nasze możliwości. Plan jest prosty, poprawić wcześniejsze wyniki i przy okazji nie zajechać się na śmierć (to w końcu dopiero początek sezonu i nikt jeszcze nie ma w nogach tysięcy kilometrów). Inaczej niż zwykle staramy się bardzie postawić na taktykę i punkty o większej wadze, a nie kręcenie asfaltowe. Na pierwszy ogień postanawiamy więc zaatakować 10, a potem 20 – punkty o największej wartości i w dodatku nie tak daleko od startu.
Ruszamy z kopyta w stronę Chwaszczyna. Po kilku minutach widzę, że z tyłu mam już prawie flaka. ;( Łudzę się jeszcze, że jak dopompuje to może się jeszcze uszczelni i będzie dobrze. Czekam z tym do pierwszego punktu, aby nie denerwować kumpli na początku imprezy. Mariusz jak w transie wali do przodu, a w dodatku wydaje się jakby wiedział gdzie jedziemy :) Ja jakoś, albo jeszcze nie do końca się obudziłem, albo za bardzo martwię się kołem, bo mam problemy ze zorientowaniem się w terenie. Ale cóż ważne, że choć jeden wie, co robimy.
PUNKT 10 GÓRA DONAS - WIEŻA WIDOKOWACzerwony szlak, który ma nas doprowadzić do samego punku okazuje się tylko kreską na mapie. Dobrze, że owczy pęd i spora liczba tubylców, która postanowiła zacząć też od 10, bo byśmy mieli trochę problemów z odnalezieniem lampionu. Chipowanie, pierwszy baton, jedna warstwa odzieży mniej i dalej w drogę. Dopompowuje jeszcze tylko koło, które ma zaledwie 1 atm. – niskie ciśnienie na dzisiejszych błotach fajna rzecz, no ale bez przesady.
PUNKT 20 PUSTKI CISOWSKIE – SKRZYŻOWANIE DRÓGPoczątek drogi niestety nie poszedł nam najlepiej. Kilka nowych osiedli domków, zupełnie niezaznaczonych na mapie i tracimy czas oraz energię na błądzenie pośród uliczek Dąbrówki. W końcu jednak trafiamy na właściwy asfalt i dalej idzie jak z płatka. W końcu odnajduję się na mapie, ale powietrze jak schodziło tak schodzi. Podejmuję decyzję wrzucenia zwykłej dętki na następnym punkcie. Mariusz jak nawiedzony prze naprzód, Bogdan też nie ustępuje (na asfaltach zawsze trzeba go gonić). Ja jeszcze się trochę dobudzam, ale jest już dobrze i zaczyna mi się nawet podobać, choć pogoda nadal mało zachęcająca. Na punkt trafiamy bez problemów (no może końcowy podjazd daje nam trochę popalić), następny baton i pierwsze sikanie :P Założenie dętki zajmuje mi trochę czasu, bo okazuje się jedna ma uszkodzony zawór, a druga jest za wąska do mojej opony. Dobrze, że jedziemy w trójkę to dętek Ci u nas dostatek :) Jeszcze przybicie piątki ze znajomym-znajomych, który rozpoznał mnie chyba po charakterystycznym „miętowym kasku” (hehehe, chodzi o kolor, a nie smak) i ruszamy na 2.
PUNKT 2 OKUNIEWO – POLANAPedałujemy na punkt bez większych trudności nawigacyjnych. Najpierw droga leśna, potem asfalt i wbijamy się na czerwony szlak (ten przynajmniej jest i na mapie i na drzewach). Po wjechaniu na szlak czarny pakujemy się na przyjemnie wyglądającą na mapie żółtą linie. Utwardzenie okazuje się jednak mocno upierdliwymi kocimi łbami, którymi tłuczemy się ładnych parę kilosów. Bogdan i ja jedziemy na fullach więc specjalnie nas to nie rusza, Mariusz ma niestety gorzej. Po paru minutach bo bolących rękach stwierdzam, że przedni amorek praktycznie nie wybiera nierówności. Chłopaki zgodnie stwierdzają (mi zasłania mapnik), że faktycznie prawie się nie ugina. Hmmm, czyżby zaszkodził mu jesienny serwis :) Na razie się tym jednak postanawiam nie przejmować. Do punku docieramy jak po sznurku. Na miejscu rytualny baton oraz wizyta w krzakach i plan dalszej wycieczki. Zastanawiamy się między 14 i 18, ale aby dało się zrobić jedno i drugie postanawiamy zacząć od 14.
PUNKT 14 JELEŃSKA HUTA – POLANANa początku trochę asfaltu, potem za Jeziorem Kamień wbijamy się na leśny dukt. Niestety popełniamy mały błąd nawigacyjny i zamiast na Jeleńska Hutę skręcamy za bardzo na południe. Koło Jeziora Wycztok wiemy już, że trochę przedobrzyliśmy, ale kiedy wypadamy na asfalt postanawiamy walić dalej drogą na azymut (linia wysokiego napięcia ułatwia nam trochę orientację). Jezioro Otalzyno przy którym ma być punkt objeżdżamy linią brzegową dosyć dokładnie niestety nie natrafiając na lampion. Spotkani zawodnicy, którzy nadjeżdżają z przeciwka też niestety nie wiedzą gdzie mamy się odhaczyć. Mała poprawka i skręt na właściwą drogę i po chwili się znowu chipujemy.
PUNKT 18 WYSZECIONO – ROZWIDLENIE DRÓG Dotarcie do punktu wydaje się teoretycznie nie bardzo skomplikowane, ale jak to zwykle w życiu bywa… Początek, połowa i do końcówki praktycznie banał. Dopiero za Częstkowem zaczynają się schody ponieważ dróg okazuje się znacznie więcej niż na mapie. Dotykowo piachy oraz górki i dołki nie ułatwiają sprawy. W pewnym momencie Bogdan głośnym przekleństwem zgłasza problem z tylnią przerzutką, która nie chce zrzucać na dolne zębatki. Problem techniczny oraz kolejne próby znalezienia właściwej dojazdówki psują trochę humory. Jedynie pogoda wydaje się bardziej optymistyczna, bo wychodzi w końcu słońce. Spotkani towarzysze niedoli, którzy zwiedzili też parę pustych dróżek (innych niż my więc trochę nam odeszło :) ) i wspólne ustalenie zeznań pozwala nam w końcu na dotarcie do punktu. Na szczęście przerzutka Bogdana w końcu dochodzi do siebie (podobno miał już nadzieję, że będzie mógł bez wyrzutów sumienia wrócić do domu :)))) ). Humory się poprawiają, a pogoda odpukać jest coraz lepsza. Zajadamy kolejne batony, miło gaworzymy o obsługą punktu ;) i dajemy sobie chwilę luzu.
PUNKT 4 LEWINO, PARKING, KURHANYKolejny banał okazuje się nie taki do końca oczywisty, a rozluźnienie na poprzednim punkcie dodatkowo się mści. Niepotrzebnie wracamy kawałek do tyłu przed samym punktem myląc na mapie małe bajorka. Piękne widoki na zieleniejące pola zachęcają do
cyknięcia kilku fotek. Zaczynam powoli odczuwać „syndrom 70 km” czyli mijający na szczęście szybko moment kiedy to zaczyna w rowerowaniu przeszkadzać dosłownie wszystko, nawet guma do majtek :)
PUNKT 16 KOLONIA, SKRZYŻOWANIE DRÓGBez niespodzianek docieramy do samego punktu. Kolejny mały odpoczynek i posiłek składający się z coraz bardziej znienawidzonych batonów i żelków. Bogdan w smaku swojego batona zaczyna doszukiwać się ropy naftowej :) (faktycznie coś musi w tym być, bo mrówki na których domu urządziliśmy sobie biesiadę jakoś nie chcą mu go siłą odebrać). Niepokojący trzask w tylnim kole Mariusza, na chwile wyrywa nas z zadumy „wspaniałej” konsumpcji. Bierzemy to jednak na karb zmęczenia i omamów słuchowych lub też spadającej szyszki (hmmmm, jak miało pokazać życie, trochę się pomyliliśmy).
PUNKT 6 SZARŁATA, ROZWIDLENIE DRÓGCzasu coraz mniej więc zaczynamy wybierać łatwe punkty i powoli kołować w kierunku bazy. Chcemy jeszcze odwiedzić oprócz 6 – 1, 11 i 8 oraz w miarę możliwości może jeszcze 12. Trochę się zbytnio rozluźniamy z Bogdanem wizją nawracania do bazy i niestety przegapiamy lampion. Narastające zmęczenie i nasza lekkomyślność troszeczkę wkurzają ;) Mariusza, ale po wizycie w sklepie i posiłku z innego niż przez cały dzień batona humory wracają do normy. Znajdujemy zgubiony punkt i walimy dalej.
PUNKT 1 SITNO, SKRZYŻOWANIE DRÓG, SKRAJ LASUNapieramy w stronę asfaltu do Przodkowa, ale chęć skrócenia drogi kończy się kolejnymi straconymi metrami (i to w dodatku pod konkretną górkę). Wracamy na pierwotną drogę i gnamy w dół w stronę Kosowa. Pęka 100 km i niestety szprycha w tylnim kole Mariusza. Trzask, który słyszeliśmy na popasie przy 16 musiał być więc początkiem usterki :( Koło bez dwóch szprych traci trochę centrowanie, ale dzięki tarczówce da się bez większych przeszkód jechać dalej. W końcu to już końcówka więc powinno się udać jakoś dobujać. Bezbłędnie skręcamy przy stawie w Smołdzinie i trafiamy na punkt.
PUNKT 11 LEŹNO, SKRZYŻOWANIE DRÓGWjeżdżamy na krajową 7 gdzie panujący ruch samochodowy trochę nas przytłacza. Mijamy Żukowo i przy przecięciu drogi z linią wysokiego napięcia skręcamy na Leźno. Brukowana droga kończy się nagle bramą jakiegoś starego PGR-u, ale dziura w siatce daje szanse przebicia. Wjeżdżamy znowu w las i podążając za tłumem wkrótce trafiamy na punkt gdzie przez dłuższa chwilę pozwalamy sobie na odpoczynek i pogadankę z innymi zawodnikami. Humory wszystkim dopisują, bo każdy wie, że to już końcówka i każdy coś tam ugrał. Zostało coś koło godziny z kawałkiem i jeden punkt dokładnie na drodze powrotu. Przez chwilę kusi nas jeszcze 12, ale po głębszym zastanowieniu jednak sobie ją darowujemy (jak się później okazało bardzo słusznie, bo wiele osób miało z nim sporo problemów głównie przez błędną lokalizację).
PUNKT 8 KLUKOWO, RUINY GOSPODARSTWAPrzebijamy się na północ w stronę lotniska Rębiechowo. Wpadamy na wyłączony z ruchu kawałek drogi prowadzącej wzdłuż głównego asfaltu. Jedzie się fajnie, bo mimo 120 km na liczniku czujemy satysfakcję z fajnie przeżytej przygody. Mijamy piechura i to już nie młodzika, który raźno prze do przodu mimo prawie całej doby marszu – wielki szacunek dla tych którzy wybierają na harpie TP. Do punku według mapy nie prowadzi od naszej dojazdówki żadna droga. Mijamy wprawdzie jakiś dukt odchodzący w lewo, ale zalegające tam błotko zniechęca nas do taplania się w nim na azymut. W pewnym momencie nasza droga się kończy na budowie przed lotniskiem, a panujące tam bagno jest 10x większe niż to mijane wcześniej. Hehehe, daliśmy się sfrajerować (jak miało się później okazać podwójnie). Bogdan postanawia zrobić pierwszy krok i zapada się na pół koła w breji. Szczęśliwie udaje mu się jednak przebrnąć, bez zatrzymania przez brunatne kałuże. Po chwili wszyscy jesteśmy na parkingu lotniska. Odbijamy w lewo i po chwili widzimy zabudowania opuszczonego gospodarstwa. Niestety okazuje się, że w okolicy jest kilka ruder, więc dopiero po chwili trafiamy na właściwe miejsce. Przy lampionie spotykamy piechura, którego mijaliśmy ładnych parę minut temu. :) Hehehe jak widać było jednak wybrać pierwsze błoto . Chytry traci podwójnie. :))) Mamy sporo czasu więc powoli wracamy asfaltami w kierunku bazy. Grupa po chwili nam się powiększa o kolejnych zawodników (Bogdanowi udaje się nawet spotkać starego kumpla).
Na mecie jesteśmy około 15 minut przed czasem, więc mamy spokojnie czas na oddanie czipów. Ledwo patrzymy na oczy, ale szczęście z dojechania na metę nadal utrzymuje uśmiech na naszych brudnych gębach. Wszystko puszcza, ale czujemy endorfiny szczęścia wprawiające nas w małą głupawkę. :) W końcu udało nam się ukończyć kolejnego harpa i w dodatku poprawić poprzednie wyniki. Po podliczeniu wyników jesteśmy na
175 miejscu z 11 punktami (31 wagowych) -
przejechane 138 km. Na tytuły może przyjdzie jeszcze „trochę” zaczekać, ale przecież nie oto w tej zabawie chodzi. Nam jak zwykle się podobało i z pewnością wrócimy tutaj jeszcze nie raz, aby razem z podobnymi sobie wariatami spędzić wspaniały dzień!
LINKI:-
Galeria zdjęć na Picasa-
Statystyki zapisanej ścieżki na BikeBrotherŚlad naszej wersji H-39
© Franiu